O ile w przypadku fabuły lubię, gdy czytając pierwsze zdanie nie mam bladego pojęcia dokąd zaprowadzi mnie drugie, o tyle sięgając po reportaż zwykle chcę się jako tako orientować po jakich wodach będziemy pływać; reportaż, nawet ten mocno odchylony w kierunku beletrystyki czy poezji, jak, na przykład, niezwykle poruszający i przepiękny „Wielki przypływ” Mikołajewskiego, wciąż jest dla mnie w dużej mierze okazją do poznania jakiegoś, choćby wąskiego, ale jednak bardzo konkretnego wycinka rzeczywistości. Mariusz Szczygieł tak prostym umysłom nigdy sprawy pod tym względem nie ułatwiał; „Gottland” jeszcze można ze względnie czystym sumieniem postawić na bohemistycznej półeczce, choć jego największym atutem są postacie (szczęśliwym zbiegiem okoliczności będące w większości przypadków Czeszkami lub Czechami), ale już „Projekt: prawda” na wewnętrzny użytek klasyfikuję sobie jako „reportaż z człowieka”. A co z „Nie ma”? Co może być spoiwem dla tak różnorodnych pod każdym możliwym względem historii? Czy będą to sugerowane przez tytuł pustka i brak? To spoiwo okazuje się nieco bardziej subtelne, ale warto go poszukać samemu, szczególnie że po drodze na pewno drgnie kilka czułych strun.
Mógłbym napisać, że siłą „Nie ma” znów są bohaterowie, jednak byłaby to tylko część prawdy. Jak Szczygieł sam przyznaje, wybór bohaterów, fragmentów ich historii oraz filtrów, przez jakie pozwala nam na nich spojrzeć, zdradza dużo o samym autorze i mam głębokie przekonanie, że to właśnie o autorze dowiadujemy się z „Nie ma” najwięcej. Szczygieł nie jest bezstronnym obserwatorem, ale autentycznie zakochuje się w swoich bohaterach, przyglądając się im z niezwykłą wręcz uważnością i czułością, dzięki czemu widzi, czuje więcej. Oszczędność formy i konsekwentna dbałość o prostotę i precyzję chroni z kolei przed przesadną egzaltacją i zmusza do przelania emocjonalnego ładunku w detale. Ta szczygłowa szczegółowość jest dobrze znana czytelnikom jego poprzednich książek i w „Nie ma” jest wszechobecna.
Jest w „Nie ma” kilka historii, których nie zapamiętam. Jest jedna, której chciałbym nie zapamiętać, ale raz wdrukowana pod powieki pozostanie tam prawdopodobnie na zawsze, choć to i tak tylko powidok ogromu cierpienia, jakie świat przygotował dla jej małego bohatera. Jest w „Nie ma” dużo o poszukiwaniu tożsamości albo jej fragmentów, które bohaterowie ukryli przed sobą i światem tak głęboko, że teraz nie sposób się do nich dogrzebać. Jest kilka cudownych postaci, których odklejenie i inność uwidacznia się dopiero w szczygłowej soczewce. Jest też historia ostatnia, „Rzeczy po prostu dzieją się”, z chyba najważniejszą puentą, choć nie wypowiedzianą. Jej też nie ma, choć przecież jest.
O tym, czego nie ma i czego się nie ma mówi się i pisze trudno, trudniej. Już samo nazwanie tego, czego się nie ma wymaga nawiązania ze sobą pogłębionej i uczciwej relacji. A gdy nie ma czegoś, co nas powinno dopełnić, otworzyć i uspokoić, wtedy jest najtrudniej. Takiej odwagi wciąż nie mam, może nigdy miał nie będę, a na pewno nigdy nie przestanie mi jej brakować. Szczygieł tę odwagę znalazł, a te fragmenty, w których ją dostrzegam (albo chcę dostrzegać) są dla mnie w „Nie ma” najcenniejsze.
P.S. To moja jedyna książka Szczygła, na której NIE MA dedykacji autora. Fatum tytułu? 😉
„Nie ma”, Mariusz Szczygieł (2018 r.), Dowody na Istnienie