Odkąd nauczyłem się ze słuchu wszystkich piosenek The Byrds i Steppenwolf ze ścieżki dźwiękowej cudownych „The Wonder Years”, obejrzałem „Hair” i „Zabriskie Point”, przeczytałem „Skowyt” i „W drodze”, a niedługo potem stałem się szczęśliwym, choć mocno nieletnim i przez to niedoszłym posiadaczem przepięknie zdezelowanego Volkswagena Type 2, moje prywatne marzenie o idyllicznym miejscu, u progu którego mógłbym zostawić wszystko i na zawsze, ma obraz hipisowskiej komuny. Znikąd nie było dalej do zalanego słońcem Haight-Ashbury niż z podstawówki w prowincjonalnym polskim mieście z początku lat 90., co tylko wryło tę tęsknotę jeszcze głębiej w moją nastoletnią świadomość. Dlatego też ten coraz rzadziej pojawiający się w literaturze czy kinematografii motyw jest dla mnie do dziś niezawodnym „joy triggerem”, a gdy sięga po niego Lauren Groff, która w tym roku już raz oczarowała mnie błyskotliwymi „Fates and Furies”, mój apetyt się poczwarza.

Dziś, gdy już wyskrobaliśmy tę planetę niemal ze wszystkiego, co dało się przetopić na odpady, czyste powietrze staje się niedostępnym dla wielu luksusem, a świat wokół nas płonie dosłownie i w przenośni, mit arkadyjski może wyjątkowo skutecznie oddziaływać na wyobraźnię. Marzenie o raju odzyskanym lub choćby jego namiastce pozwalającej żyć w dawnej równowadze z naturą i przywracającej wiarę w elementarną przyzwoitość człowieka jest nam bardziej potrzebne niż kiedykolwiek wcześniej. Czy jednak bylibyśmy w stanie udźwignąć spełnienie tego marzenia?

Ridley „Bit” Stone o Arkadii marzyć nie musiał – po prostu się w niej urodził. Dorastając w komunie założonej przez charyzmatycznego Handy’ego i grupę oddanych mu akolitów, Bit poznaje świat wolny od pieniędzy, telewizji, polityki i systemowej opresji, otulony miłością i akceptacją całej wspólnoty Wolnych Ludzi. Gdy po kilkunastu latach ideały przegrywają z ludzkimi słabościami i skłonnościami do destrukcji, Arkadia upada, a Bit musi zmierzyć się z trudną prawdą o miejscu, które go ukształtowało, o relacjach między członkami społeczności czy o małżeństwie rodziców. Podobnie jak inne sieroty po Arkadii, Bit już nigdy nie przestanie szukać ukojenia, a pragnienie odzyskania raju utraconego okaże się równie silne, jak chęć desperackiej odeń ucieczki.

„Arkadia” może nieco rozczarować tych, którzy podobnie jak ja znają Groff z „Fates and Furies” i oczekują podobnych doznań, podczas gdy tu wyraźnie widać jak dużą pracę nad warsztatem wykonała autorka przed napisaniem swojego największego dotychczas bestselleru („Floryda” ma bardzo entuzjastyczne recenzje, włącznie z opiniami, że to pierwsza naprawdę dobra proza Lauren Groff, więc może Amerykanka po prostu odkryła formułę na konsekwentny wzrost literackiej formy – oby!). Wciąż jednak jest to kawał porządnej, lekkiej i błyskotliwej amerykańskiej prozy, którą czyta się z ogromną przyjemnością, chyba że jest to…

polskie tłumaczenie. Obiecałem sobie, że nie będę tutaj wyzłośliwiał się nad niczyją pracą (o złych książkach, które też zdarza mi się czytać, po prostu tu nie piszę), a szczególnie nad pracą, o której niewdzięczności i mozole przekonuję się na własnej skórze od kilkunastu już lat, więc powstrzymam się od przywoływania moich skojarzeń z „Rączką” czy też wspominania co bohaterowie robią, when they’re fucking each other. Powiem tylko, że zbyt często zdarzało mi się zakląć szpetnie na widok kolejnej kalki, współczując czytelnikowi, który musi zastanawiać się, na przykład, czemu bohater, podziwiając cieszący oko widok, mówi „To miłe”. Może jestem rozpuszczony przez czytane w ostatnim czasie znakomite przekłady Krzysztofa Majera czy Kai Gucio? Może. Jeżeli jednak moglibyśmy już zacząć równać standardy w tej jakże bliskiej mi branży w górę, to byłbym zobowiązany i dozgonnie wdzięczny.

A teraz „Floryda” i tym razem liczę już tylko na miłe niespodzianki – Lauren Groff już zasłużyła na to, żeby od niej naprawdę dużo oczekiwać.