Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, nie ma też w sobie nic z człowieka. Wszelkie przejawy człowieczeństwa, którymi oswajamy wojenną narrację, są zawsze wojnie wbrew, tak jak wojna jest zawsze wbrew człowieczeństwu. Siła emocjonalnego rażenia wojennego reportażu jest jednak tym większa, im bardziej jest on skupiony na jednostkowej perspektywie, na losach tych najmniejszych elementów wojennej machiny, nie trybików nawet, ale wiórów i opiłków przez nią mielonych, przedmiotów bardziej niż podmiotów.

W reportażu Swietłany Aleksijewicz swoją wojnę opowiadają kobiety służące w radzieckiej armii w latach 1941-1945 i ze wszelkich możliwych jednostkowych perspektyw na II wojnę światową, ta jak dotąd była dla mnie największą niewiadomą. Niemal bezprecedensowe okrucieństwo frontu wschodniego, potworne zezwierzęcenie po obydwu stronach, głód, choroby, człowiek odarty z resztek godności i rzucony w sam środek piekła – tym mogę tłumaczyć fakt, że moje asocjacje z Armią Czerwoną były dotychczas tak mało kobiece, jak to tylko możliwe. Okazuje się, że w tym piekle znalazł się także prawie milion radzieckich kobiet, które ze ślepym oddaniem służyły stalinowskiej potędze, nie tylko opatrując rannych czy szyfrując wiadomości, ale także ładując kilkunastokilogramowe pociski, dziesiątkując plutony Wehrmachtu z karabinów snajperskich, a nawet dowodząc plutonami saperów czy pilotując myśliwce. Ich wojna wyglądała inaczej, inaczej bolała, smakowała, pachniała i inaczej się skończyła.

„Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” to wybór kilkudziesięciu z kilkuset relacji, jakie Aleksijewicz zebrała w ciągu sześciu lat pracy nad książką, tj. w latach 1978-1983, co w tym przypadku bardzo istotne. Bohaterki wciąż mają jasność umysłu, ale jednocześnie mogą już spojrzeć na swoje wojenne losy z pewnym dystansem, a przede wszystkim z doświadczeniami lat powojennych. Jak niektóre z nich same przyznają, dopiero po latach mają odwagę mówić o krzywdach, jakimi stalinowski reżim zapłacił im za żarliwe oddanie i bohaterstwo, społecznym ostracyzmie wobec frontowych kobiet w latach powojennych, poczuciu zdrady przez towarzyszy broni, rozgoryczeniu, utracie wiary. Ta szczera rewizja zarówno własnych decyzji, jak i stalinowskiej polityki to najmocniejszy punkt reportażu.

Znajdziemy tu także wszystko, czego moglibyśmy spodziewać się po kobiecym spojrzeniu na wojenny koszmar: tęsknotę za pozostawionymi w domach dziećmi, matczyną troskę o każdego z setek, tysięcy rannych, próby ratowania resztek kobiecości czy frontowe miłości, choć zważywszy na szerszy kontekst historyczny romantyzowanie wojennych przejść niektórych bohaterek może budzić pewną rezerwę. Na szczęście Aleksijewicz nie próbuje recenzować relacji swoich rozmówczyń; chłonąc kilkaset wstrząsających historii, autorka włożyła w swój reportaż ogromny wysiłek, który okupiła własną traumą, natomiast w samej książce pozostaje w cieniu. I bardzo dobrze, zważywszy na nieliczne odautorskie fragmenty, złożone przede wszystkim z pytań retorycznych i wielokropków.

Prawdy trzeba poszukać w tym reportażu, a przy tych poszukiwaniach zalecana jest czujność, ale warto.