Droga artystyczna Mariny Abramovic zaczęła się od krzyku, meandrowała wokół innych, często silnych i ryzykownych bodźców, by jednak stopniowo zmierzać w kierunku ciszy, konsekwentnego odrzucania kolejnych środków wyrazu i wydobywania energii z samej obecności i „bycia” fizycznego i w relacji z odbiorcą. Projekty ogołocone z wszelkich zbędnych elementów i pozbawione jakiegokolwiek komentarza czy kontekstu krzyczą zresztą najgłośniej, chwytają za gardło i wymuszają ich przeżycie bez znieczulenia. Wspomnienia Abramovic otwierałem zatem z pewną obawą, że dodatkowa warstwa autorskiego komentarza spłyci i zawęzi odbiór niektórych prac, do których z różnych względów mam niezwykle emocjonalny stosunek. Z drugiej strony możliwość prześledzenia drogi, która prowadzi człowieka na stertę toczonych przez larwy krowich kości była kusząca. Zarówno obawy, jak i oczekiwania spełniły się z nawiązką, obok całego spektrum innych wrażeń równie szerokiego, jak diapazon powszechnych reakcji na sztukę Abramovic – od kultu i naśladownictwa po oskarżenia o dosłowność i ekshibicjonizm.

W artystycznych poszukiwaniach Abramovic zawsze dostrzegałem przede wszystkim dwa silne imperatywy: pragnienie absolutnej, bezkompromisowej wolności oraz dążenie do maksymalnego pogłębienia relacji z drugim człowiekiem. Obydwa obszary są masowo eksplorowane przez rozmaitych artystów, natomiast dla Abramovic stały się prawdziwą obsesją, którą łatwiej zrozumieć poznawszy biografię artystki. O jej wyjątkowości decyduje także kierunek tych poszukiwań; drogę do wolności i bliskości z odbiorcą Abramovic paradoksalnie odnajduje w odcięciu, wyjałowieniu, ascezie i skierowania całej energii własnej i otoczenia na trwanie w możliwie najczystszej formie. O tym również przeczytamy we wspomnieniach.

Jeżeli ktoś po biografii autorki „House with the Ocean View” spodziewałby się rozłożonych na kilkaset stron obliczeń desek w podłodze artystycznego eremu, to nic z tych rzeczy: Belgrad, Amsterdam, Paryż i Nowy Jork, ginące plemiona Aborygenów i tybetańscy lamowie, bezdroża w komunistycznych Chinach i wyjęte spod prawa kopalnie złota w Brazylii, Willem Dafoe i Lady Gaga… Cytując Laurie Anderson: „Cóż za życie!”. Wciąż jednak najwięcej o Abramovic zdają się mówić relacje z najbliższymi, przede wszystkim toksyczny, a jednocześnie niezwykle silny związek z matką i trudne kontakty z ojcem. I wreszcie Ulay. Do filmu ze spotkania podczas „The Artist is Present” w nowojorskim MoMA prawdopodobnie wciąż będę wracał, jak dotychczas, ale niestety już z innym zestawem emocji.

Odwiedzając w ubiegłym roku retrospektywę Abramovic pt. „Do czysta/The Cleaner” w toruńskim CSW, najwięcej czasu spędziłem patrząc w twarze uczestników „The Artist is Present” (Paco Blancas!) i stopniowo dochodząc do wniosku, że ta bezwarunkowa obecność, to „bycie” odarte z wszelkiego kontekstu to najdoskonalsza forma bliskości, jaką jesteśmy w stanie osiągnąć, ale bywa, że gromadzony przez całe życie bagaż powierzchownych relacji nie daje nam przeżyć choćby pięciu takich minut.

Można zatem po prostu patrzeć w oczy Mariny Abramovic na okładkowym zdjęciu, ale później zdecydowanie warto te wspomnienia otworzyć, nawet jeśli mają rozwiać pewne oczekiwania i wyobrażenia.

„Pokonać mur” („Walk Through Walls: A Memoir”), Marina Abramovic, James Kaplan (2016 r.), tłum.: Anna Bernaczyk i Magdalena Hermanowska, Dom Wydawniczy „REBIS”