Czy zadepczemy się nawzajem w ostatnich oazach z resztkami wody pitnej, czy zmiotą nas z planszy kolejne pandemie, czy też zajedziemy tę udręczoną już cywilizację nadprodukcją idiotycznych informacji i pustoszącym duszę rozwojem osobistym, ci, którzy zostawią ostatnie ślady ludzkich stóp na powierzchni tej planety, będą odchodzić w jednakowo boleśnie uświadomionej samotności; uświadomionej, bo zwykle rozpaczliwie zagłuszanej, a przecież towarzyszącej nam od narodzin. „The Road” Cormaca McCarthy’ego bezlitośnie zmusza do opuszczenia gardy przed tą immanentną samotnością i konfrontuje z emocjami, których tłumienie na co dzień warunkuje nasze przetrwanie. To nie jest spojrzenie w otchłań, to jest swobodny lot z urwiska.
Bezimienny mężczyzna i jego bezimienny kilkuletni syn ciągną swój mieszczący się w sklepowym wózku dobytek przez świat, w którym nadawanie czemukolwiek imion przestało mieć sens. Przyroda jest martwa, cywilizacja jest historią, nieliczni ocaleńcy, zezwierzęceni przez lata walki o przetrwanie, wydzierają sobie nawzajem resztki podtrzymujących życie zasobów. Jaka katastrofa doprowadziła do zagłady ludzkości, to już nie ma znaczenia, a jedyną pewną perspektywę na przyszłość daje ostatnia oszczędzona kula w bębnie rewolweru. Poza tym jest tylko droga, każdy kolejny krok, każdy kolejny dzień, każdy kolejny moment, w którym można pogładzić małą, udręczoną strachem i bólem główkę śpiącego dziecka i pomyśleć, że może to już po raz ostatni udało się zachować resztki człowieczeństwa.
Zawężenie perspektywy do mikroskopijnej i nietrwałej przestrzeni życiowej dwóch anonimowych bohaterów czyni z lektury „The Road” wręcz fizyczne doświadczenie. Niezależnie od moralnych rozterek i prób uratowania okruchów tożsamości, imperatywem i tak pozostaje biologiczne przetrwanie, a właściwie opóźnienie nieuchronnego. Ale czy nie właśnie do tego się sprowadzamy, pozbawieni kostiumów, ról i protez, którymi próbujemy nadać sobie nieuzasadnione wobec wszechświata znaczenie? Twierdząca odpowiedź na to pytanie powinna stanowić dostatecznie dobry powód do rezygnacji, a jednak mężczyzna wciąż pcha swój wózek, rozpala kolejne ogniska, a wieczorami otula kocem swojego synka, zastanawiając się, czy w chwili próby o wykorzystaniu ostatniego pocisku w bębnie rewolweru zadecyduje instynkt czy rozsądek.
„The Road” to monumentalna, kompletna powieść, okrojona do samej esencji, pozbawiona zbędnych, czy nawet słabszych zdań. To proza nie tyle oszczędna, co zagęszczona do granic możliwości, wyrzeźbiona z niewiarygodną precyzją, skomponowana wyłącznie z tych właściwych elementów. Liczne fragmenty zmuszają do kilkukrotnego czytania, słowo po słowie, przekonując za każdym razem, że nie dałoby się w nich poprawić choćby przecinka. Czysto językowe walory nie zakłócają przy tym odbioru samej fabuły, godnej mistrzów suspensu, a prozatorska wirtuozeria jest w pełni podporządkowana skupieniu wiązki emocjonalnego przekazu i stworzeniu jednego z najbardziej przerażających, do bólu żywych obrazów, z jakimi zetknąłem się w literaturze.
Polskiego tłumaczenia „Drogi” (Wydawnictwo Literackie) nie znam, ale przekład Roberta Sudoła (Vonnegut, Capote, DeLillo) nie może być zły. Słyszałem także o ekranizacji, o której wiem tylko jedno: Viggo Mortensen. I chciałbym, i boję się. Natomiast wracając do mojego egzemplarza (na zdjęciu), to o ile McCarthy nie ma szczęścia do okładek, o tyle ta trafia w samo serce, a po przeczytaniu książki wręcz je rozdziera.
„The Road”, Cormac McCarthy (2006 r.), Picador Classic